[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nie lubię. Zamaszyście odsunąłem wolne krzesło, przekonany, że prysną jak wróble na
widok kota, ale twardo stali. Wyciągnąłem rękę do tego bezczelnego, chwyciłem go za ramię.
Nagle ten drugi zrobił błyskawiczny wypad i chlasnął mnie po drugiej ręce kwiatami. Lewą
trzymałem bezczelnego, prawa mi zdrętwiała, nie wiem, gdzie patrzyłem, bo jednym kątem
oka zobaczyłem, jak bezczelny kwiaciarek wykrzywia się i kręci ową w nieprawdopodobny
sposób, drugim kątem oka strzegłem, jak Jerzy podrywa kopniakiem metalowe krzesło i
chwytając je w locie, uderza w klatkę piersiową szczerbatego. Usiłowałem podnieść prawą
rękę, ale wisiała jak podgardle indora. Zacisnąłem lewą z całej siły, szarpnąłem gówniarzem
do siebie i od siebie, iż chciałem wypuścić szczyla, gdy strzelił we mnie dojrzeniem. Nie miał
oczu dwunastolatka, błyszczało w nich tyle złości i zapiekłej nienawiści, że mógłby nią
dobrym skutkiem zatruć połowę miasta.
Jeśli miałem jakieś wątpliwości, to wyparowały w tej właśnie chwili. Majtnąłem
chłopakiem i choć nienaturalnie mocno jak na swoją posturę się opierał, udało mi się ustawić
go bokiem do siebie, po czym z całej siły kopnąłem go w klatkę piersiową. Nie zdołałem go
utrzymać, choć taki miałem zamiar. Wyrwał mi się z ręki, przeleciał przez płotek ze
skrzynkami begonii, poderwał się na czworaka i nie podnosząc, pomknął wzdłuż płotku.
Drugiego Jerzy dusił lewą ręką, wykręcając mu jednocześnie głowę... Czekałem na trzask
kręgów, ale ciągle go nie było, choć dzieciak patrzył już niemal na swoje plecy. Za nami
rozległ się przerazliwy wrzask, brzęk tłuczonego szkła. Zrobiłem krok i trzepnąłem
napastnika w tył głowy sygnetem. Dopiero teraz zadygotał, ugięły się pod nim nogi, runął na
kafelki tarasu. Jerzy odskoczył, chwycił stolik z naszymi napojami i zwalił go na leżącego.
 Spadamy!  syknÄ…Å‚.
Było już za pózno. Od skrzyżowania biegli ku nam dwaj policjanci. Musieli po drodze
minąć pomykającego na czterech kończynach gówniarza, chyba że się wyprostował i udawał,
że odrabia lekcje, kurwa mać! Z kawiarni wypadł wysoki chudy szkieletor i przywołując lewą
ręką policjantów, drugą, upstrzoną starczymi plamami i drżącą, wskazywał nas.
 Oni! Pobili dzieci!  darł się wysokim dyszkantem.  Faszyści! Zbrodniarze! Dzieci
bijÄ…!
Jeden policjant zręcznie przesadził płotek, drugi dobiegł do furtki i zmierzał w naszym
kierunku. Staliśmy w epicentrum wybuchu: wywrócone dwa stoliki, kilka krzeseł, szkło,
napoje...
 Co się tu dzieje?  zapytał ten skaczący.
 Podeszła para bezczelnych gówniarzy z różami, nic chcieliśmy kupić od nich kwiatów,
to obrzucili nas wyzwiskami, a potem rzucili się do bójki. Broniliśmy się, choć to zabrzmi
głupio, bo napastnicy mieli po trzynaście lat  powiedziałem. W prawej ręce poczułem
mrowienie. Udało mi się ją unieść, miałem widowiskowe pręgi, jakby dwa koty testowały
moje przedramię jako drapak. Coś dla Pixela.  Proszę.  Pokazałem zadrapania policjantom.
Jeden uniósł brew, drugi się rozejrzał.
 A gdzie oni sÄ…?
 Jednego przerzuciłem przez płotek. Biegł w waszym kierunku. Musieliście go mijać. W
zielonym T-shircie z napisem  Brasilia .  Zerknęli na siebie, mijali go.  Drugi przewrócił
się przez krzesło, i...  Odchyliłem się i popatrzyłem na leżący stół. Nie było tam nic. 
Pewnie bryknął na wasz widok. Ja go nie widziałem.
 Wywinął się spod mebli i zwiał  powiedział Jerzy. Spokojnie podniósł krzesło i
stuknął nim kilka razy o ziemię, żeby strząsnąć szkło albo colę.  Zapłacimy, oczywiście, za
szkody...
 Napadli na dzieci!  zaskrzeczał chudy piernik. Powstrzymałem się od znaczącego
spojrzenia na Jerzego: pewnie ich pomagier!
 Zaraz z panem porozmawiamy  rzucił przez ramię policjant. Odwrócił się do nas: 
Można prosić...
 Daj spokój  syknął kolega.  Te gnojki kradną kwiaty, albo zbierają ze śmietników, a
potem my zbieramy ich nawalonych w cztery litery.  Uśmiechnął się służbowo.  Incydent
uważamy za wyczerpany.
 My też  zgodził się Jerzy. Obrócił się i przywołał z uroczym uśmiechem kelnerkę. 
Proszę jeszcze raz to samo. I rachunek, łącznie ze szkłem, jeśli ma to panią obciążyć! 
zastrzegł się.
 Nie, to idzie w koszta  powiedziała cicho.  Już niosę.
Przesunęliśmy się o stolik dalej, postawiwszy na nogi krzesła i stoliki. Usiłowałem
wypatrzeć na płytkach tarasu ślady pyłu. Nie było go, zerknąłem na Jerzego.
 Wymknął się  rzucił przez zęby.  Jak wąż. Prześlizgnął się przez płotek, gadzina.
Dziadek bełkotał coś o napadzie na niewinne dzieci, wymachiwał rękami tak, że
policjanci musieli cofnąć się o krok, żeby nie dzgnął ich palcami w dziurki nosów. Jeden
sięgnął do kieszeni i wyjął notes, dziadek nagle umilkł, wbił się szczapami ramion w lukę
między nimi i przepchnął jak przez luzne sztachety płotu. Roztrąciwszy zaskoczonych
policjantów, ruszył długim krokiem w kierunku skweru po drugiej stronie ulicy. Policjant z
notesem popatrzył na kolegę, ten wzruszył ramionami i się skrzywił.
Incydent wyczerpany.
 Idziemy za nim?  zapytałem cicho.
 Nie trzeba. Jest pasiony. Aha. Dobra. Skoro ktoś go pilnuje, to możemy spokojnie
wypić zamówione napoje. Usiadłem przy swoim stoliku. Policjanci naradzili się, podeszli do
nas.
 Jeśli można, poprosimy o dane panów, musimy je mieć do raportu o interwencji 
powiedział ten z notesem.
Podałem mu prawo jazdy. Jerzy uśmiechnął się przepraszająco.
 Ja mogę tylko podyktować, nie mam dokumentów przy sobie.
 Nie szkodzi  szybko zareagował ten z notesem.
 Pana dane w zupełności wystarczą.
Zapisał, co tam chciał, i poszli sobie.
 To nie był przypadek, co?  zapytałem, odczekawszy, aż kelnerka poda nam napoje.
Pomyliła się i postawiła przede mną colę, tonic przeznaczając dla Jerzego. Zamieniliśmy się.
 Jak to się wyraziłeś: pasą nas?
 Na pewno.  Umoczył usta w coli i się skrzywił.
 Jaki zatem mamy plan?
 Czekam jeszcze na pewne dane i chyba siÄ™ ruszymy z Warszawy.
 Mniej więcej dokąd?
 W tej chwili więcej mniej niż więcej. Wiedzy brak  powiedział, uśmiechając się
wymuszenie.  Zależy od tego, co do mnie spłynie.
Zastanawiałem się przez moment, potem zdecydowałem:
 A powiedz mi, czy nie można by zorganizować większej siatki, no takich pomocników
ekstermanów, na całym świecie, uderzyć w sposób zsynchronizowany, postarać się wybić ile
można tych guimonów?
Od razu, gdy tylko wyemitowałem to pytanie, poczułem, jak głupio zabrzmiało.
 Myślisz, że to, co robię, jest oficjalną operacją Departamentu Obrony czy innej agendy
państwowej?
 Pokręcił głową.  Ponieważ mój szef należy do wtajemniczonych i przekonanych, to
wykorzystuje swoje osobiste znajomości, żeby działać bardziej lub mniej legalnie. Kiedy się
zmieni u was ta wymieniana już kilkakrotnie opcja polityczna i zerwie się kontakt osobisty
waszego szefostwa z moim szefem, ustaną działania.
 No, mogę sam działać.
 Na to liczę.  Uśmiechnął się i trącił mnie pięścią w ramię.  Takich aktywnych
współpracowników też jest trochę na świecie. Około czterdziestu. Ale mają w różnym stopniu
skrępowane ręce. Ty przecież też musisz działać tak, jakbyś nie działał, prawda?
Przytaknąłem, a potem zapytałem:
 Możemy pójść za tym dziadkiem i wywiedzieć się, kto go zwerbo... Ach, już sobie
przypomniałem, oni sami nie wiedzą, tak?
Znowu odpowiedział mi skinieniem głowy. Dziwna ta nasza akcja: albo siedzimy i
gadamy godzinami, albo siejemy śmierć wśród staruszek i wyrostków.
 Ciekawe  powiedziałem  jak załatwiają takie sprawy. My zabiliśmy dwoje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl