[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dzwoniła starsza pielęgniarka Donovan, miała nocny dyżur na oddziale Lindy Vane. Karen Davies skarżyła
się na sztywnienie karku, ponadto podskoczyła jej gorączka.
Doktorzy Kerr i Lennox - Adams zostali już zawiadomieni.
Krople zimowego deszczu spływały po szybach sali, w której o trzeciej nad ranem zakończyła życie Karen
Davies. Jej ciało wygięło się w łuk w niepohamowanym spazmie nieopisanego przerażenia, będącego skutkiem
uszkodzenia mózgu przez toksynę.
Mimo że pielęgniarki zostały uprzedzone, co może się zdarzyć, doznały silnego szoku na widok takiej agonii.
Po raz pierwszy w swej zawodowej karierze te młode dziewczyny modliły się, by śmierć skróciła cierpienia
pacjentki. Anderson wyszedł na korytarz i na poręczy stojącego tam wózka tak mocno zacisnął dłonie, że aż
zbielały mu kostki.
- Co za pech... Co za cholerny, pieprzony pech!
Przechodzący obok Kerr położył rękę na jego ramieniu, ale nie odezwał się.
O drugiej po południu Anderson otrzymał teleks z Tel Awiwu.
Strauss wyrażał w nim zdumienie, że plazmid PZ 9 może być zabójczy w jakichkolwiek okolicznościach.
Rozważył wszystko i w jego opinii to antybiotyk o nazwie galomycyna musiał spowodować te zgony.
Widocznie zachodziły w nim jakieś zmiany chemiczne.
Naturalnie był gotów przeprowadzić wszelkie eksperymenty z lekiem, kiedy tylko otrzyma partię
galomycyny. Obiecywał, że natychmiast zawiadomi o wynikach badań.
- W Bogu nadzieja, że ma rację - powiedział Kerr, kiedy przeczytał teleks.
- Jak to? - zapytał Anderson.
- Jeśli galomycyna jest tu winna, możemy zastosować inny lek na wypadek, gdyby się okazało, że wszyscy
zostaliśmy zainfekowani plazmidem Kleina. Ale jeśli to plazmid jest zabójczy, nie można mieć pewności, czy
przy zażywaniu innego antybiotyku historia się nie powtórzy.
- Hm... Chce pan, żebym poddał personel próbom na nosicielstwo?
Kerr milczał przez dłuższą chwilę. Skończył wyskrobywać popiół z fajki, podniósł na Andersona wzrok i
wreszcie powiedział:
- Nie widzę takiej potrzeby. Bo jeśli to plazmid powoduje śmierć, a ktoś z nas jest jego nosicielem, to nic się
już nie da zrobić...
Uwagę Andersona przykuło nagle tykanie dużego, ściennego zegara wiszącego w pokoju Kerra.
- To jak nosić w sobie bombę, która kiedyś może wybuchnąć - powiedział, patrząc na rzymskie cyfry
widniejÄ…ce na tarczy.
- Taka jest brutalna prawda. Dobrze pan to ujÄ…Å‚.
- I myśli pan, że lepiej o niej nie wiedzieć?
- A pan nie?
Anderson westchnął i pokiwał głową.
- Ale będziemy musieli ostrzec wszystkich przed zażywaniem leków.
Kerr przytaknął. - Nikt z nas nie może przyjmować żadnych antybiotyków. Chyba że to sprawa życia lub
śmierci.
- A jeśli taka sytuacja zaistnieje?
- Wtedy sprawdzi pan, czy dana osoba nie jest nosicielem.
Anderson wyszedł od Kerra i udał się do zwierzętarni. Tym razem nie poszedł na skróty przez podziemia.
Wybrał dłuższą drogę wzdłuż górnego korytarza budynku, a potem zszedł głównymi schodami. Na każdym
półpiętrze stały popiersia byłych dziekanów poszczególnych wydziałów. Gdy dotarł do głównego wejścia,
zadarł głowę i spojrzał na wielką, drewnianą tablicę poświęconą pamięci tych, którzy polegli w dwóch
wojnach światowych. Pierwsze nazwisko, jakie na niej widniało, brzmiało Anderson. Chryste! - pomyślał,
wychodząc na mokre, brukowane podwórze.
Ann Veitch wyglądała blado i mizernie, ale sprawnie prowadziła pracownię. Anderson tego akurat się
spodziewał.
Rozmawiali przez chwilę o śmierci Karen, ale oboje wiedzieli, że żadne słowa nic już nie zmienią.
- Pańskie zwierzęta zdechły - oznajmiła Ann, prowadząc Andersona do klatek.
Przyjrzał się sztywnym zwłokom dwóch świnek morskich. Każde stworzenie z odsłoniętymi zębami leżało na
dnie swojej klatki.
- Proszę je spalić - powiedział.
Miał swój dowód.
Minęły dwa tygodnie. W tym czasie Ann Veitch powierzono stanowisko szefa zwierzętarni. %7łycie pozornie
zaczęło wracać do normy, ale kiedy po trzech tygodniach wciąż nie było żadnej wiadomości z Izraela,
niecierpliwość Andersona przerodziła się w irytację.
- Co oni tam, do diabła, robią?! - wybuchnął podczas rozmowy z Johnem Fearmanem.
- Może ta firma farmaceutyczna nie śpieszy się z wysłaniem Straussowi galomycyny - podsunął Fearman, ale
jego uwaga była chybiona.
- Zgłupiałeś?! - wykrzyknął Anderson, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Musieli wpakować w ten interes
z dziesięć milionów funtów! Gdyby było trzeba, wynajęliby chyba cholernego concordea, żeby dostarczyć to
na miejsce! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl