[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się o ścianę, głową niemal dotykając sufitu. Widzę jego odbicie, drżące w
lśniącej mosiężnej płycie, która pokrywa od wewnątrz drzwi windy. Harry i ja
stoimy w milczeniu, zgodnie z wymogami windowego savoir-vi-vre'u, udając, że nie
widzimy olbrzyma obok nas.
Wreszcie i ja podnoszę głowę i przyglądam mu się. Odpowiada mi spokojnym
spojrzeniem. Winda sunie w dół.
Epperson nie wygląda jak typowy koszykarz. Jest wielki, żylasty, muskularny,
włosy ma krótko przycięte. Na tym kończą się podobieństwa. Nosi się - ubrany w
koszulę, krawat i doskonale leżący garnitur - z cichą godnością. Trudno go sobie
wyobrazić, jak przepycha się z łobuzami z NBA.
Subtelne, delikatne rysy jego twarzy, wystające kości policzkowe wyglądają,
jakby były dziełem rzezbiarza.. Epperson ma wydatny podbródek, mocny i twardy w
kontraście z subtelnymi wargami. Teraz są zamknięte, ale i tak budzą ciekawość
co do barwy głosu, jaki może się wydobyć spomiędzy nich. To twarz, która
nakłania do uważnego słuchania. Nietrudno sobie wyobrazić, że w żyłach tego
człowieka płynie błękitna krew - krew władców jakiegoś afrykańskiego plemienia.
William Epperson ma postawę i godność wojownika Tutsi; być może zubożone geny
arystokratów, które obdarzyły go tą postawą, dały mu także wrodzoną wadę serca.
- Aadna pogoda, co? - Harry nie może się powstrzymać. Przerywa milczenie pewny,
że Epperson nas nie rozpoznał.
Olbrzym spoglÄ…da na niego. Nie ma w nim arogancji czy agresji, tylko Å‚agodne
oczy i rodzaj pewności siebie płynącej ze świadomości, że prawdopodobnie jest
najwyższym człowiekiem w tym stanie.
- Do tej pory dopisuje. - Jego głos pasuje do postaci, głęboki rezonans bez
żadnego wysiłku.
Znowu milczenie i Harry znowu musi się wtrącić:
- Prawdziwe babie lato.
- Chyba tak. - Epperson uśmiecha się z przymusem. Spogląda na Harry'ego.
Zaczynam się martwić, że Harry jest gotów wcisnąć guzik stopu, zatrzymać windę i
na miejscu przesłuchać Eppersona. Ten facet, choćby miał nie wiadomo jakie
problemy z sercem, może nas wgnieść w podłogę jak pineski.
Harry wpatruje siÄ™ prosto w jego oczy.
- Czy my siÄ™ przypadkiem nie znamy? Epperson rzuca na niego okiem.
- Nie sÄ…dzÄ™.
- Pan Bili Epperson, prawda?
Nie odpowiada, ale jego spojrzenie mówi  a kto pyta?"
- Widziałem pana na boisku przed paru laty. W liceum w Detroit. O ile pamiętam,
zdobył pan czterdzieści punktów.
102
- Trzydzieści cztery - poprawia go Epperson.
Zostawiam rzecz Harry'emu, mistrzowi szczegółu. Przeczesał chyba wszystkie
dokumenty, w tym wycinki prasowe, dzięki którym Epperson dostał stypendium w
Stanford. Myli fakty na tyle, by nie budzić podejrzeń.
- Pan tam był? - Epperson odrywa się od ściany. W oku pojawia mu się błysk. Jest z
nami tylko ciałem, jego dusza wróciła do tamtych chwil sławy i dawnej
świetności.
- Nigdy tego nie zapomnÄ™.
- A nie wyglÄ…da pan na kogoÅ› z Motown.
- Byłem przejazdem. Mam tam siostrę. Mieszka w Ann Arbor. - Harry ma prawdziwy
talent. Udało mu się wciągnąć Eppersona w rozmowę o dawnych czasach, o jego
rodzinnym Detroit. - I trafiliśmy na mecz. Mieliśmy szczęście.
- NaprawdÄ™?
Winda się zatrzymuje, drzwi zaczynają się otwierać. Epperson ciągle się
uśmiecha. Robi krok w stronę wyjścia.
- Było mi miło.
- Wie pan co? Mój syn dałby się pokrajać, żeby zdobyć pański autograf. - Harry
nie pozwoli, żeby rozmowa tak łatwo się urwała. Zanim Epperson zdążył
zareagować, Harry już jest przy nim z piórem w dłoni.
-Zechciałby pan...
Zatrzymują się na zewnątrz windy. Epperson jest zażenowany. Po raz pierwszy
traci grację. Nie wie, czy ma wziąć pióro i co w ogóle zrobić. Wyciąga dłoń,
jakby kogoś odpychał, kręci głową.
- Nie. Nie, ja nigdy...
- Dlaczego? Nic sobie za to nie policzę. Obaj parskają śmiechem.
- No... nikt mnie nigdy nie prosił. -Teraz ja proszę.
Epperson nie wie, co zrobić, a nie chce być niegrzeczny. Patrzy na mnie, po czym
bierze wielkiego mont blanca Harry'ego.
Nagle robi się niezdarny. Nie potrafi zdjąć nakrętki. Harry wyjaśnia, że to
wieczne pióro i pokazuje, jak sieje otwiera. Przez jakiś czas szukają kawałka
papieru. Wreszcie Harry podaje mu kopertę z dokumentami sądowymi. Na szczęście
ma tyle przytomności umysłu, że odwraca ją nadrukiem  Sprawa Davida Crone'a" do
spodu.
- Jak ma na imię pański syn? - Epperson wreszcie odzyskuje panowanie nad sobą.
Chce nadać sprawie bardziej osobisty ton.
Harry nie wie, co powiedzieć.
- Co mam napisać?
- Wystarczy sam autograf. - Gdyby Harry miał jeszcze chwilę do namysłu,
zaciągnąłby Eppersona do papierniczego po czystą kartkę i kazał mu złożyć na
niej podpis. Potem uzupełniłby ją o alibi dla Crone'a.
- Syn nie uwierzy, że naprawdę pana spotkałem.
- Ile ma lat?
- Dwadzieścia sześć.
To naprawdÄ™ wstrzÄ…sa Eppersonem. Podnosi spojrzenie znad koperty i przyglÄ…da siÄ™
Harry'emu, jakby sprawdzał, czy to nie żart. Może się czuć pochlebiony, ale ego
ma znacznie skromniejsze niż postawę. Czego, do cholery, może chcieć
dwudziestosześcioletni mężczyzna od byłego gwiazdora licealnej drużyny, nawet
jeśli był rekordzistą w całym stanie?
- Mój syn miał hopla na punkcie bohaterów licealnych drużyn. Ma całą kolekcję
autografów... - Tylko czekam, aż powie  ludzi, którzy nigdy nie osiągnęli
prawdziwego sukcesu" - faktycznie, kolekcja białych kruków -ale Harry w
ostatniej chwili gryzie się w język.
- Do dziś pamięta ten mecz - Harry usiłuje zatuszować wpadkę. - Nawet
opowiedział o nim swojemu synowi.
- A, to już ma dziecko?
- Pewnie. Zmieszne, jak niektóre rzeczy zapadają w pamięć. Takie mecze. ..
zawsze się o nich pamięta. Na przykład ten mecz, kiedy drużyna Dal-las
przegrała. Takie rzeczy się pamięta, prawda?
Epperson robi grymas. Kiwa głową. Tak, on też pamięta.
- A ten mecz, gdy zdobył pan czterdzieści punktów! - Harry znowu zawyża wynik. -
To dokładnie to samo.
Epperson podaje Harry'emu podpisaną kopertę i pióro.
- Było mi miło. - Zciska dłoń Harry'emu i idzie do drzwi.
- Tak siÄ™ zastanawiam, wie pan... bo syn mnie na pewno zapyta...
- Hmmm? - Epperson znowu siÄ™ odwraca.
- Dlaczego na studiach już pan nie grał? - Wszystko, byle go tylko zatrzymać.
- ZÅ‚a kondycja.
Nagle Harry odwraca siÄ™ do mnie.
- Mówiłem ci, że to musiało być coś w tym stylu.
Epperson przenosi wzrok na mnie, zastanawia siÄ™, kim, do cholery, jestem.
- Założyliśmy się. Mówiłem mu, że jeśli nie znalazł się pan w NBA, to musiał pan
odnieść poważną kontuzję. A on mi nie wierzył. O, przepraszam, panowie się nie
znacie.
Fakt, że sam też się nie przedstawił, nie robi mu najmniejszej różnicy.
- Paul Madriani, Bili Epperson.
Oż cholera. Mogę się tylko uśmiechnąć.
104
Epperson przygląda mi się, jakby usiłował mnie sobie przypomnieć. Wreszcie mu
się udaje. Ma taką minę, jakby nie wiedział, czy może mi podać dłoń. -Pan
jest...
- Prawnikiem - mówię.
- Aha. Muszę już lecieć, jestem spózniony.
- Mówiłem Paulowi, że był pan bardzo sławny - wtrąca Harry. - I że musiał pan
odnieść jakąś kontuzję. Co to było, kolana?
- Serce. - Epperson nie odrywa ode mnie spojrzenia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl