[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- On już w pętach - rzekł Kos i po chwili dodał: - Prowadz do blokhauzu!
Ryszard szedł za jeńcem przez obszerne podwórze. Bokami przemknęli Indianie.
Bez kłopotów dotarli do budynku.
- Spójrz! - powiedział Kos do jeńca. - Czerwonoskórzy otoczyli dom, a tam
nadchodzą nasze główne siły, widzisz?... Opór byłby bezsensowny. Pójdziesz i zbudzisz
swych towarzyszy, przedstawisz im nasze warunki i wyjdziecie bez broni na dziedziniec.
Dajemy wam dziesięć minut czasu. Próba walki lub opóznienie wyjścia spowoduje
podpalenie blokhauzu, a wasze skalpy wezmą Indianie. Powtarzam: przyszliśmy tu nie po
to, aby zabijać.
- Czego więc od nas chcecie?
- Od was nic. Potrzebne są nam konie Calhouna. - Kos przeciął mu więzy na
rękach i dodał: - Idzcie, mister!
Indianie ukryli się w cieniu ścian i za pobliskimi drzewami. Z niedalekiego baraku
stojącego po drugiej stronie podwórza napłynęły zmieszane głosy murzyńskich niewolników.
Kos dostrzegł liczne sylwetki opuszczające dom i niknące w palmowym sadzie, okalającym
farmę od północy.
Minęło jeszcze trochę czasu, nim z blokhauzu poczęli wychodzić z podniesionymi
rękoma ludzie. Czarna Strzała z pomocą paru wojowników powiązał jeńców. Potem przy
blasku płonących głowni spenetrowali wnętrze domu, wynieśli broń i wartościowe
przedmioty. W tymże czasie Menewa z mieszkania zarządcy farmy wyprowadził dwóch
mężczyzn, przerażoną kobietę i dwoje dzieci. Wszystkich jeńców umieszczono na uboczu
zabudowań pod strażą wojowników.
Pozostali Indianie pośpieszyli ku tabunom koni. Przybywszy na rozległe pastwiska,
ujrzeli Murzynów pod dowództwem Boba i Samby, którzy chwytali wierzchowce. Dołączyli
więc do nich, a potem do samego świtu uwijali się wyłapując zaniepokojone zwierzęta.
Rankiem dosiadłszy rumaków Indianie i murzyńscy powstańcy, wraz z niewolnikami
Calhouna, ruszyli w kierunku Mobile. Przed nimi ciągnęła się oblana blaskami
wschodzącego słońca daleka sawanna, a poza nimi pożar trawił zabudowania farmy, którą
podpalono z rozkazu Menewy. Uwolnieni z pęt biali Amerykanie złorzeczyli, z nienawiścią
patrząc na odjeżdżających nieprzyjaciół.
Teraz na wierzchowcach czerwonoskórzy czuli się prawdziwymi synami otwartych
pustkowi. Siedzieli na wzorzystych derkach zastępujących siodła; rzemienny sznurek
obwiązujący dolne szczęki koni zastępował wędzidła. Pochyleni nad grzywami zwierząt
jechali lekkim galopem. Dudniła ziemia od uderzeń licznych kopyt. Słońce powoli wspinało
siÄ™ na zamglone niebo.
Piątego dnia podróży ujrzeli na prerii dwa kryte płótnami wozy i gromadę jezdzców
zdążających na pomocny wschód. Zwiadowcy donieśli, że prócz tej karawany nie ma
wokoło nikogo. Oskrzydlając samotny tabor zbliżyli się doń na odległość strzału. Brodaci
ludzie pokrzykiwali na konie. Kilkunastu jezdzców ze strzelbami w rękach jechało na czole
kawalkady. W ich zachowaniu nie widać było większego niepokoju. Raczej z ciekawością
patrzyli na Indian zamykających im drogę. Z taboru wysunęło się do przodu trzech ludzi.
Wozy zatrzymały się, a trzej jezdzcy pośpieszyli w stronę czerwonoskórych.
- Uff, to Białe Kolano - odezwał się Czarna Strzała do Kosa.
- Tak, to Jack White Knee, a obok niego Hiszpan, Manuel Salas...
- I młody myśliwy włóczący się od dzieciństwa po kraju Kriksów i Seminolów... -
dodał Menewa.
- Jak się nazywa? - spytał Ryszard.
- James Bowie, a Czirokezi nazywajÄ… go Szerokim Ostrzem.
- Słyszałem o nim - wtrącił Kos. - To on wymyślił traperski nóż, który szybko
rozpowszechnił się wśród ludzi puszczy.
Salas i Knee poznawszy wodzów radosnym uśmiechem wyrazili swoje zadowolenie
ze spotkania. Jedynie James Bowie zachował obojętność, uważniej nieco spojrzał tylko na
Kosa i Barłowicza. Może dlatego, że byli białymi. A stary traper, poprawiwszy obwisłe
rondo kapelusza, mówił:
- Jakem Jack White Knee, szczęście nam dopisuje, oto prześwietni naczelnicy
sprzymierzonych plemion, do których właśnie zdążamy. -Ponownie poprawił podniszczone
okrycie głowy, obrzucił badawczym spojrzeniem indiańskich i murzyńskich jezdzców i
zawołał: - Ho, ho, toż to cała armia, i to na koniach, pewnie zdobytych w walce - zamrugał
oczami i chytrze spytał: - A dokąd śpieszycie, hę?
Wodzowie nie odpowiedzieli.
Manuel Salas wysunął się naprzód ze słowami:
- Witajcie! Miło mi spotkać przyjaciół. Jedziemy do Tukhabatchee, wieziemy broń
dla sojuszników Hiszpanii. Mamy także ważne wiadomości dla Pięciu Cywilizowanych
Plemion Południa.
Naczelnicy ożywili się.
- Biały brat uradował nasze serca - odezwał się z rozjaśnioną twarzą Menewa. -
Dziękujemy Manitou, że skrzyżował nasze drogi. Tam na pagórze sawanny widoczna jest
kępa drzew - wskazał ręką. - W cieniu ich liści rozbijemy obóz i omówimy wspólne
sprawy.
Hiszpanie wyrazili zgodę. Zawróciwszy trochę na zachód dotarli na wzniesienie
pokryte cyprysami. Roztaczał się stąd doskonały widok na rozległą sawannę, co dawało
poczucie bezpieczeństwa, bowiem nikt nie mógłby podejść do wzgórza, nie będąc
dostrzeżonym przez obozujących. Kiedy wojownicy rozbili biwak, starszyzna zasiadła pod
rozłożystym drzewem. Menewa napełnił kalumet i, jak nakazywał odwieczny obyczaj,
rozpoczął ceremoniał wypalenia fajki. Kiedy przeszła ona przez wszystkie ręce i znikła w
rytualnym woreczku wodza, potoczyła się rozmowa.
- Wojska Wielkiej Brytanii zajęły po krótkiej bitwie port Mobile -mówił Salas - i
przygotowujÄ… siÄ™ do nowego uderzenia na Nowy Orlean...
- Kiedy to się stało? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl