[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Działo się to w pierwszych dniach lutego. Jak Teodoryk mówił, w istocie król wybierał się na łowy
w lasy pod Rogozno, kilka dni zamierzając w miasteczku tym spędzić na spoczynku i zabawie.
Im ostrzejsze były posty ówczesne, tym mięsopust szumniej obchodzono jadłem i napo-jem, nieraz
pieśniami i skokami, które nagle Popielec przerywał smutnym pieniem pobożnym o męce Zbawiciela.
Na zamku w Poznaniu, jak mówił Tylon, królowa nie bardzo dawała szaleć, nawet w zapusty. Pani
była surowa i o godność swą frasobliwa wielce, szumnej rozpa-sanej wesołości nie lubiła nigdy.
Dość było, by na króla spojrzała, wnet Przemysław, gdyby najbardziej rozochocony, poważniał i
chmurzył się. Nic też dla dworu królewskiego dziwne-go w tym nie było, iż chciał z zamku zjechać
nieco i w gronie wesołych towarzyszów odpocząć, pośmiać się, dobrej użyć myśli.
Królowa, choć niezbyt lubiła te mężowskie wycieczki, wzbraniać ich panu swemu nie śmiała.
Obiecywała się z rychłym powrotem. Zostawała naówczas na zamku sama z surowo trzymanym
dworem i córeczką podrastającą. Szyła na krosnach, kazała sobie czytać kapela-nowi lub patrzała na
dziecięce zabawy młodej Ryksy.
Właśnie orszak królewski z zamku miał wyciągać, a królowa przypatrywała mu się nie wi-dziana. Na
twarzach towarzyszyć mających panu łowców, dworzan, czeladzi widać było ra-dość, jakby się z
niewoli wyrywali. Tłumili ją tylko obawiając się, by jej surowa pani nie postrzegła. Bystre jej oko
dobrze rozeznawało wszystko i czytało w twarzach ludzi.
Smutną się stała, gdy ujrzała w końcu wychodzącego króla, który na koń miał siadać równie
rozweselony i śmiejący się, jak ci, co go otaczali. Domyśliła się, przeczuła, co się w du-szach tych
ludzi i małżonka jej działo. Było im tu za ciasno, ani wykrzyknąć, ni huknąć, ni poszaleć, ni napić się
zbytnio nie było wolno. Tam mogli sobie cugle puścić swobodnie.
Król uśmiechał się, rozprawiał żywo, o dostojeństwie swym zapominał. Widziany tak z dala całkiem
innym był człowiekiem niż ten, którego ona z bliska znała. Wydał się jej niemal politowania godnym.
Miała mu za złe, że na chwilę zapomniał się był... człowiekiem tylko.
119 ....aby mieli u nas opiekę i bezpieczeństwo  chodzi o przywilej z 1264 roku zapewniający
%7łydom ochronę prawną i uznający ich za  sługi skarbu , na rzecz którego musieli składać specjalne
opłaty.
120 Wodzi siÄ™  dzieje siÄ™.
141
Na myśl jej przyszły Mina, Lukierda i stare młodości dzieje  wszystko, co jej o nim opowiadano.
Westchnęła i zapuściła na okno zasłonę.
Z wesołymi, choć tłumionymi, uśmiechy wyciągali myśliwi, odzywały się trąbki, psy po-szczekiwały
radośnie, konie razno biły kopytami o zamarzła ziemię i prychały. Z psiarni tylko, w której reszta
sobak była zamknięta, w tejże chwili odezwał się głos złowrogi. Pies jeden zawył żałośnie, za nim
reszta uwięzionych poczęła przerazliwie zawodzić i właśnie, gdy król bramy pomijał, wycie ich
rozległo się w podwórcach. A choć czeladz, psiarze i psiarki pobiegli chłostać, ogary wyły długo, o
ich żałosne jęki echem boleści i trwogi odbiły się w sercu królowej.
Cicho i pusto było dni następnych na grodzie. Tydzień przeszło minął tak w jakimś milczeniu
złowrogim, a król nie powracał jeszcze. Ci, co od niego do Poznania przybyli, opo-wiadali, iż się
zatrzymał w Rogoznie na grodku, chwaląc się, że im tam wesoło było, że co wieczora w bród
miodów dawano, ziemianie z niewiastami swymi przybywali i pląsano a śpiewano i radowano się.
Król też miał być wesół, jak rzadko, żartował, rozmawiał i łaskami obsypywał. Kto mógł, znikał z
Poznania i uchodził na mięsopust do Rogozna, aby się tam zabawić z drugimi. Pod różnymi pozorami
wymykali siÄ™ tam ludzie.
 Jeszcześmy, jak nastała nowa pani, nigdy takich zapust nie mieli!  chwalili się dworzanie.
Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząc o tych zabawach w Rogoz-
nie.
Na drugi dzień po świętej Dorocie z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni po-przednich.
Tylon w swej izdebce na wosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ksiądz Teodoryk, który pozostał w
Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz
Wincenty, mając wiele na swej głowie, dopominał się powrotu króla. Dzień tak upłynął cały, cicho,
głucho, bez wieści o nim.
Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, na zziajanej szkapie i, rzuciwszy ją
pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do biskupa. Tego nie znalazłszy w domu, bo do
Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do kanclerza. Ksiądz Wincenty właśnie wieczorne odmawiał
pacierze, w kominie się trochę przygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego.
Stękanie jakieś usłyszawszy, dopiero zbliżył się do stojącego przy progu. Człowiek blady,
przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochra-nym stał przed nim, żywy obraz
przerażenia i boleści.
Kanclerz, ujrzawszy go, wykrzyknÄ…Å‚:
 Człecze, co ci jest?!
Nie mogąc mówić, ryknął zapytany płaczem wielkim, oczy sobie zakrył i padł na kolana.
Strach ogarnÄ…Å‚ kanclerza.
 Człecze, na Boga! Co ci jest?  powtórzył.
Ale jeszcze usta jego prócz jęku nic wydać nie mogły. Wtem drzwi się rozwarły szeroko i ksiądz
Teodoryk, który konia porzuconego u wrót poznał, iż należał do jednego z tych, co z panem byli w
Rogoznie, wbiegł, a klęczącego i zachodzącego się od płaczu postrzegłszy, wykrzyknął: [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl