[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Obudziła go czerwień porażająca, o wiele ostrzejsza; natychmiast wytrąciła ze snu cienkiego
jak wodnista zupka. Automatyczne żaluzje, otwierające się i zamykające według własnego uznania,
część archaicznego, od dawna rozstrojonego Management Building s Systemu szpitala, tym razem
rozwarły się za wcześnie. Wschodzący, słoneczny kłąb ze zwiniętych płomieni stanął za oknem po
drugiej stronie korytarza i ledwie mieścił się w uchylonych drzwiach do sali. Niewiadome, która
mogła być godzina czwarta, piąta? Zgrzebał się z łóżka i ruszył prosto w ten ogień. Wszyscy wokół
spali, oddychając zdecydowanie i łapczywie, jakby wykonywali ciężką pracę.
Była to jedna z krótkich chwil w ciągu dnia, kiedy w szpitalu nic się nie działo, nikt nie
rozmawiał, nie człapał po posadzce, nie skrzypiały wózki i nawet terapeutyczne melodie nie
płynęły z ukrytych zródeł.
Tuż za progiem musiał przysłonić oczy. Ognista czerwień pełzała po ścianach, czepiała się
sufitu, przykrywała podłogę. Długa perspektywa korytarza, wypełniona grzywami wszystkich
pożarów świata, zamknięta odległą, przejrzystą plamą wyjścia na taras, kusiła i ssała. Zobaczył ją
jako aleję uformowaną z nieruchomych konarów płomieni i ich odbić zmniejszających się w oddali,
prowadzącą do jakiegoś celu, o którym niczego nie wiadomo, poza tym, że istnieje. Przepływały
przez nią majaki miast; wieżowce i bloki, ludzie i okna, bury, rozmokły śnieg albo też letnie ulice
uśpione w kasztanowym cieniu, rzędy pustych aut ukrytych przed upałem. Twarze nakładały się na
twarze, widma pociągów przebiegały w opętańczym tempie, pozostawiając tylko łoskot, uderzenie
wiatru na twarzy i pod gardłem krótki skurcz tęsknoty. Za nimi wzlatywały wydęte płachty gazet,
Jeff Beck unosił gryf gitary z miną zblazowanego demiurga, krótko błysnęły szkła Lennona, na
zamazanych ekranach startowały rakiety o smukłości katedralnych wież, bezradnie migały
kolorowe, nikomu już nic niemówiące napisy, rozpływające się wraz ze zbliżaniem do końca
korytarza w coraz rzadszą fioletową mgłę. Jakby trąba powietrzna stanęła nad wysypiskiem
rozległym po horyzont i wyrzuciła w niebo jego nieprzystającą do żadnego porządku zawartość,
przegniłą i cuchnącą materię, która zawsze służyła uczonym mężom do zgłębiania ducha
zaginionych cywilizacji. Wschodzący dzień nieoczekiwanie podważył na chwilę zaklętą skorupę
czasu i pozwolił ujrzeć jego prawdziwą treść.  Obrazy, wyłącznie obrazy i nic więcej - powtarzał
Irek zawiedziony. Zachciało mu się rozłożyć ramiona, stać się nagle lekkim i bezcielesnym, tak
samo pobiec albo poszybować w tę rozżarzoną otchłań.
 Może to rzeczywiście lepiej - móc oświadczyć własnemu losowi: Dziękuję, nie jesteś mi
już potrzebny! zastanawiał się, ponownie czując przypływ senności i pieczenie oczu.
Piętro niżej, tuż przed drzwiami gabinetu Sabina Tubiełły doszedł go wyrazny, kręcący w
nosie swąd. Kiedy wszedł do środka, zastał doktora pochylonego nad mosiężnie pobłyskującym
samowarem. Tubiełło nadymał policzki i nieporadnie usiłował rozżarzyć węgle w okrągłym,
sterczącym kominku, z którego za każdym dmuchnięciem wywalały się kłęby szarego dymu.
Zobaczywszy Irka, uśmiechnął się tylko cierpko i nie przerywał swojego zajęcia. Samowar
stał na wolnym kawał
ku stelaża podtrzymującego aparaturę. Jego pękata staroświeckość, jakby żywcem
przeniesiona z Wujaszka Wani bądz Wiśniowego sadu Czechowa, osobliwie prezentowała się w
sąsiedztwie trzech niewygaszonych ekranów, centralnej klawiatury, szeregów zielonych i żółtych
diod kontrolnych.
- No i co pan tak patrzy, panie Ireneuszu? Co pan patrzy? - doktor zamknÄ…Å‚ pokrywkÄ™,
odwrócił się do lustra i zaczął sobie coś wyciskać spod nosa. - Czy ja już nie mam prawa choć do
krzty melancholii? Zmieszy pana i dziwi, tak? - naciągał skórę nad górną wargą, przyglądał się
temu miejscu, zbliżając prawe oko do lustrzanej toni, i zrzędził: - Ach, ten mój skincleaner, fuszer
przebrzydły, na dodatek kokiet, moja żona go nienawidzi. %7łebym ja tak uzdrawiał chorych, jak on
mi czyści skórę!
Irek czekał cierpliwie. Kiedy Tubiełło wygadał się, wytrzepał, obmył ręce na sucho przez
włożenie ich do pojemnika z antyseptycznym nawiewem, znalazł swoją niebieską kulkę i uspokajał
się, podrzucając ją w dłoni, wtedy oznajmił mu, że przemyślał sprawę, że przystaje na overleading i
jest do dyspozycji.
- Tylko logika przeze mnie przemawia - dodał. - Nic więcej. %7ładnych sentymentów.
Rachunek nie pozostawiał wątpliwości.
Tubiełło spojrzał na niego bystro.
- A... może pan się herbaty ze mną napije? Na pewno nie zaszkodzi, zaręczam jako lekarz.
Niech pan sobie wyobrazi, że węgli drzewnych nigdzie nie mogłem dostać. Dopiero w sportowym
sklepie dla kobiet, pojmuje pan? W sportowym!
Otworzył szafkę, zaczął wystawiać filiżanki, dzwonić łyżeczkami. W pewnej chwili
odepchnÄ…Å‚ naczynia na bok
i podbiegł do Irka. Ujął go za ramiona, przybliżył policzki pokryte srebrnoróżowym pudrem
i wyszeptał z naciskiem:
- Nawet pan nie wie, ile pan dobrego dla siebie zrobił. Za pomocą tych kilku zdań przeszedł
pan ze stanu płynnego w określoność i pewność. Tak, to bez wątpienia były najważniejsze zdania w
pańskim długim życiu. Nareszcie jest pan człowiekiem z właściwościami. Czas nie zadrwi już z
pana, bo uzyskał pan rzecz pozornie niewyobrażalną i nadludzką, a jednak, jak widać, zupełnie
ludzką - władzę nad przeznaczeniem. Jakie to jednak piękne, dawać ludziom ład wynikający ze
skończoności - westchnął rozmarzony. - Proszę mi wybaczyć, w ważnych chwilach tęsknię do
wielkich słów - zmitygował się zaraz.
Samowar zasyczał i wypuścił obłoczek pary. Po gabinecie zaczął się rozchodzić cierpki,
gorzkawy aromat, przynoszący złudzenie domowego spokoju. Zupełnie taki, jak kiedyś u Kosha w
akademiku. Kosh - małomówny, kościsty, długowłosy, studiujący po nocach tłumaczoną z
angielskiego Jadżurwedę, brahmany i upaniszady, zamieniał parzenie herbaty w zawiły rytuał,
wymagający wielu wtajemniczeń. Dolewaniem i odlewaniem wrzątku, mieszaniem zawartości
kilku czajniczków przykrytych czystymi szmatkami, przestrzeganiem co do sekundy czasów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl