[ Pobierz całość w formacie PDF ]

w tył i znalazł się poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Pózniej, gdy siedzieliśmy, jedząc kanapki z
rzodkiewką i popijając trójpalcówkę, zobaczyliśmy, jak kraken wynurza się z wody. Jego
bulwiasta głowa, szeroka na trzy baryłki, obserwowała nas jedynym okiem, podczas gdy liczne
macki wiły się w wodzie.
Noce spędzaliśmy w barze na ganku. Dzięki nim niemal zapomniałem, że kilka tygodni
wcześniej próbowano mnie usmażyć żywcem. Zapasy alkoholu wydawały się niewyczerpane, a
Silencio nie przyjmował do wiadomości słowa  nie , kiedy chodziło o dolewki. Czasami
grywaliśmy w karty przy blasku świec. Małpa wciąż wygrywała, ale postanowiliśmy grać
wyłącznie na punkty - zapisy na kartce nie odpowiadały żadnym kwotom. Wielokrotnie
siedzieliśmy tak do świtu i dopiero potem szliśmy spać.
Pewnego wieczoru położyliśmy się dość wcześnie, a rankiem kapral odwiedził mnie w
pokoju i zaproponował, bym mu towarzyszył w wyprawie do środka wyspy. Powiedział, że
musimy zabrać broń na wypadek spotkania z dzikimi psami, lecz dodał, że za dnia rzadko
atakują. Zgodziłem się pójść, bo wszystkie miejsca, w jakie dotąd zabierał mnie kapral,
okazywały się ciekawe. Poza tym pragnąłem jak najlepiej poznać wyspę.
Kiedy Silencio usłyszał, dokąd się udajemy, odmówił pójścia z nami, co wzbudziło we mnie
pewną podejrzliwość. Myśl o kapralu trzymającym broń przypomniała mi, że kwestia tożsamości
jego i brata nigdy nie została ostatecznie wyjaśniona. A jednak, odkąd mnie uratował, nigdy nie
odniosłem wrażenia, że mógłby być kimś innym niż tylko samym sobą. Można wręcz
powiedzieć, że staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Z trudem napominałem siebie, by być
ostrożnym.
W drodze do serca Doralicji istotnie natknęliśmy się na dzikiego psa, który skoczył mi do
gardła zza wydmy. Kapral powalił go szybkim strzałem z pistoletu. Bardzo blisko miejsca ataku
pokazał mi kości olbrzymiego stwora morskiego, który pewnej sztormowej nocy wypełzł na
brzeg i wyzionął ducha na wydmach. Szliśmy dalej, mijając dolinę z niewielką oazą wśród
piasków. Pośrodku niej widniała czysta sadzawka, wokół której rosły drzewa obsypane owocami.
- Czasem przychodzę tu i myślę o swoim bracie - rzekł kapral, zrywając cytrynę ze
zwisającej nisko gałęzi.
- I co pan o nim myśli? - spytałem.
- Wiesz, to wszystko zależy od cech matki - powiedział, wgryzając się w owoc, którego
aromat stanowił połowę aromatu perfum Arli.
Niemal w samo południe wspięliśmy się na szczególnie wysoką wydmę i ujrzeliśmy w dole
ogromny mur zbudowany z muszli, za którym widniały duże kopce z otworami, przypominające
zamki z piasku rozpływające się pod wpływem fal.
- Paliszyzja - rzekłem do Mattersa. Spojrzał na mnie pytająco.
- To bardzo stare miejsce - powiedział. - Kiedyś na strychu gospody natknąłem się na
dzienniki Harrowa. Jego teoria głosiła, że to miasto zbudowali ludzie, którzy przybyli z morza.
Szliśmy ulicami, które - tak jak w mojej wizji - były wyłożone dużymi muszlami małży,
ułożonymi wypukłą stroną do słońca. Byłem tym tak oszołomiony, że po drodze opowiedziałem
kapralowi historię wyprawy Beatona do raju. Nim opisałem wszystkie przygody, jakie udało mi
się zapamiętać, zdążyliśmy już wrócić do gospody. Kończyłem swą opowieść na tylnym ganku,
pijany płatkiem róży.
Gdy skończyłem, kapral tylko pokręcił głową. Kilka sekund pózniej zamknął oczy i spadł ze
stołka na podłogę. Silencio wkrótce przyniósł mu poduszkę. Kombinacja trójpalcówki i
Zarubieży okazała się ponad jego siły. Nakryliśmy go starym kocem i wyszliśmy na zewnątrz, by
popatrzeć na gwiazdy. Gdy szedłem przez wydmy, myślałem o Arli i o tym, jak do niej wrócić.
Widziałem w głowie Dobrze Skonstruowane Miasto, ale jego nikczemna siła przerażała mnie.
Postanowiłem skupić się najpierw na wydostaniu się z Doralicji.
Przystanąłem na ścieżce i spojrzałem w niebo. Gdy wyodrębniałem konstelacje, usłyszałem,
że ktoś się zbliża. Sądziłem, że to Silencio, bo kiedy opuszczałem gospodę, zasygnalizował mi
gestem, że być może pózniej do mnie dołączy. Potem jednak dwie ręce schwyciły mnie za
kołnierz i ujrzałem twarz kaprala Mattersa z dziennej straży. Blizna przebiegająca przez środek
jego głowy podzieliła mój wzrok na pół.
Cuchnął alkoholem, a gdy się odezwał, opluł mnie z góry na dół.
- Cley! - ryknął. - Każę ci natychmiast iść do raju! - Pociągnął mnie za koszulę, próbując
powlec za sobą. - Znalazłem go. Jest tu, na Doralicji.
- Gdzie? - zapytałem, nadal oszołomiony jego nagłym pojawieniem się.
Zatrzymał się i osłabił chwyt. Jego wzrok stał się nieobecny, jakby kapral intensywnie
usiłował sobie coś przypomnieć.
- Byłem tam - rzekł, znów umacniając chwyt. Wbiłem mu w oczy dwa palce lewej ręki.
Puścił mnie gwałtownie i wrzasnął. Jego krzyk rozniósł się echem, a ja popędziłem co sił w
nogach przez wydmy z powrotem do gospody. Musiałem sprawdzić, czy kapral nocnej straży
nadal leży na podłodze. Albo go przyłapię, albo nie, ale przynajmniej będę wiedział, na czym
stojÄ™.
Gdy wbiegłem przez tylne drzwi prosto na ganek, Silencio grał jakiś posępny nokturn.
Byłem zadyszany, ale od razu ruszyłem w stronę baru. Znalazłem kaprala Mattersa śpiącego w
miejscu, w którym go zostawiłem. Nalałem sobie drinka, po czym usiadłem i wpatrywałem się w
leżącego. Wydało mi się, że jego jasne włosy są jakby nieco przekrzywione, oddycha trochę
przyciężko jak na kogoś pogrążonego we śnie, a koc nie przykrywa go już w całości tak jak
przedtem. W trakcie drugiego drinka nie byłem już tego taki pewien. Gdy doszedłem do
trzeciego, zacząłem wierzyć, że kapral dziennej straży rzeczywiście kręci się po wyspie w
poszukiwaniu raju.
Następnego dnia powiedziałem kapralowi, który siedział i leczył kaca, że miałem spotkanie z
jego bratem.
- Jeszcze nie jest w raju? - zapytał Matters.
- Kręcił się po wydmach - odparłem.
- To niedobrze - rzekł.
- Kazał mi iść ze sobą do raju - dodałem.
- Jest skończony - mruknął Matters. - Nie zdziwię się, jeśli wkrótce dzikie psy zjedzą jego
wynędzniałe ciało na kolację.
Kilka poranków pózniej przyszedł do mnie Silencio, skrzecząc i nakazując mi gestem, bym
wstawał. Słońce dopiero wzeszło i w pokoju panował jeszcze chłód. W drzwiach stanął kapral
Matters z nocnej straży. Wyglądał na zatroskanego.
- Do przystani przybiła łódz z żołnierzami - powiedział. - Lepiej się rozbieraj i idz do
kopalni, a ja zobaczÄ™, czego chcÄ….
Natychmiast spełniłem polecenie. Nie minęło pół godziny, a byłem z powrotem w żarze i
smrodzie, waląc kilofem w ściany swego tunelu.  To tylko wspomnienie piekła - myślałem,
mając nadzieję, że to prawda. Gdy jednak minęły dwie godziny, a ja wciąż tam byłem, ogarnął [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl