[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tunelami.
Ulice pokrywała gruba nawierzchnia przypominająca gumę, po której przyjemnie było jechać,
zresztą chodzić też.
Orme wyprowadził samochód na ulicę, sterując nim ręcznie. Mógł podać ustnie miejsce
przeznaczenia komputerowi i usiąść, czekając spokojnie, aż pojazd zawiezie go tam najkrótszą trasą.
Lecz tylko nieliczni korzystali z automatycznego kierowcy, prowadzenie samochodu było uważane za
przyjemne zajęcie.
Jadąc z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę  prędkość maksymalna wynosiła
pięćdziesiąt pięć  Orme skierował się w stronę głównej arterii, która miejską obwodnicą
prowadziła na otwartą przestrzeń. Nie było żadnych świateł, znaków drogowych, drogowskazów, ani
nawet tabliczek z nazwami ulic. Zakładano, że każdy obywtel zna okolicę, w której mieszka. Jeśli był
przybyszem skądinąd, mógł odnalezć dom poszukiwanej osoby, zapytując innego obywatela lub
komputer. Nie istniała też poczta. Ludzie porozumiewali się i przekazywali różne dane za pomocą
odbiorników telewizyjnych.
Orme dowiedział się już, że jaskinia, w której mieszka, jest najstarsza. Gdy skontaktował się z
rządowym biurem informacyjnym, pokazano mu mapę wszystkich jaskiń i tuneli. Niewątpliwie jego
prośba została zarejestrowana, lecz nikt nie wspomniał o tym ani słowem, jak również nie
odmówiono mu żadnej informacji. Nie pytał o to, gdzie znajduje się wejście do tuneli prowadzących
na powierzchnię. Miał nadzieję dociec tego sam.
Po piętnastu minutach przyjemnej jazdy, wolnej od kurzu i zgiełku klaksonów, minąwszy przez
cały ten czas zaledwie kilka samochodów, musiał zwolnić do piętnastu kilometrów na godzinę,
ponieważ droga wiodła przez małe miasteczko. Największą budowlę stanowiła kopuła wysoka na
sześć metrów, mniej więcej średnicy dziewięćdziesięciu. Okazało się, że był to dach podziemnego
elewatora, w którym zbierano zboże pochodzące z okolicznych pól.
Orme zwolnił jeszcze bardziej, aby ominąć małe dzieci grające w coś, co przypominało hokej.
Przerwały zabawę, aby przyjrzeć się czarnoskóremu człowiekowi. Uśmiechnął się do nich. Niektóre
z nich odpowiedziały mu uśmiechem. Nagle podbiegła do niego kobieta z wielką skórzaną torbą i
zawołała, żeby się zatrzymał. Zrobił to, zastanawiając się, czego może chcieć.
 Czy jedziesz do Jiszub?  zapytała.
 Nie wiem. Gdzie to jest?
 Około dziesięciu kilometrów stąd. Prosto, tą drogą. Muszę się tam dostać, a wszystkie
samochody są zabrane. Poszłabym na piechotę, ale nie zdążę.
 JadÄ™ w tamtÄ… stronÄ™. Wsiadaj.
Rzuciła torbę na tylne siedzenie i usiadła przy nim.
 Jestem Gulthilo Ribhka bat Jiszak. Oczywiście wiem, kim jesteś. Richard Orme, Ziemianin.
Była ładna. Kilka cali wyższa od niego, miała duży biust, szczupłe kostki, żółte kręcone włosy i
ciemnoniebieskie oczy. Nie zdziwiło go jej gockie imię, oznaczające  Złocista", ponieważ wiedział,
że niektórzy z Ziemian sprowadzonych na Marsa pochodzili z Europy Północnej. To tłumaczyło takie
imiona jak Fauho, Rau-tha, Swiglja i Haurnja.
Nie zdziwił go też fakt, że napotkał blondynkę. Choć większość ludzi mieszkających na Marsie
była śniada i reprezentowała typ śródziemnomorski, zdarzali się też tacy, którzy mieli niebieskie
bądz zielone oczy oraz włosy rude lub blond. Nie były one jednak naturalne. Niektórzy z przodków
Marsjan mogli być blondynami, lecz geny odpowiedzialne za jasną barwę włosów zostały
zdominowane w ciągu wielu pokoleń przez te bardziej powszechne. Jednakże, od czasu do czasu,
rodzice chcieli, dla urozmaicenia, mieć dziecko o jaśniejszej karnacji i wówczas bioinżynierowie
czynili zadość ich życzeniu, dokonując manipulacji genetycznych. W ten sposób Gulthilo
przypominała swą odległą prababkę, której zawdzięczała również swoje imię.
Ruszył naprzód.
 Czym się zajmujesz?  zapytał.
 Uczę gry na flecie na farmach i w kilku miasteczkach. Zwykle, jeśli nie znajdę samochodu,
jadę na rowerze. Jednak dziś rano mój rower się zepsuł, a wszyscy wokoło potrzebowali swoich i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl