[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wichrzycieli, kolbą mu głowę roztrzaskał. Dwaj drudzy poddali się zaraz, tym bardziej, że ich
uwiedziono i już poprzednio żałowali przyłączenia się do buntu.
Obydwaj przyrzekli kapitanowi pomagać ze wszystkich sił, z żalem wyznając swą winę.
 Gdybyśmy się, rzekł jeden, odważyli im sprzeciwiać, byliby nas zamordowali. %7łycie po-
święcimy za pana, jeżeli tylko zechcesz przebaczyć nam łaskawie.
Kapitan prosił, abym uzbroił obydwóch, zaręczając za ich wierność. Uczyniłem to, a tak
siły nasze się zwiększyły.
Pomiędzy sześciu jeńcami, znajdującymi się w jaskini, czterech było takich, którym kapi-
tan i porucznik ufali, że zaś i dwaj majtkowie potwierdzili to zdanie, zatem kazałem ich przy-
prowadzić i uzbroiłem także. Wojsko więc nasze wynosiło dziewięciu ludzi, nie licząc Pię-
taszka.
Noc już zapadła, kiedy obaj towarzysze przybyli ze swej wycieczki. Wspólnymi siłami
wyciągnęliśmy czółno i przedziurawili, jak szalupę. Po czym posiliwszy się i wypocząwszy,
oczekiwaliśmy na przybycie zbłąkanych.
W godzinę może potem nadciągnął nieprzyjaciel. Cała gromada klęła w szkaradny sposób.
Jeden narzekał na głód, drugi na pragnienie, a wszyscy w ogóle użalali się na próżną włóczę-
gę, która ich nadzwyczajnie zmęczyła. Utykając co krok w ciemnościach, zbliżyli się wresz-
cie do szalupy. Nikt sobie wystawić nie zdoła ich pomieszania i przestrachu, gdy ją zastali w
podobnym stanie, jak pierwszą. Z zajęciem słuchałem ich niedorzecznych uwag. Jednym
zdawało się, że to uczynili dzicy, inni twierdzili, iż to sprawka złych duchów, zamieszkują-
cych tÄ™ zaczarowanÄ… wyspÄ™.
 Wszak wam już w lesie mówiłem, dowodził sternik, że nas zły duch wodzi po tych prze-
klętych bezdrożach, gdzie sobie nogi porozbijałem. Toż głos ich zupełnie odmienny od ludz-
kiego, a wy, głupcy, utrzymywaliście wciąż, że to wołanie naszych towarzyszy. Aaziliśmy jak
niedołęgi po lesie, a tymczasem szatan popsuł nam czółno i jeszcze pozostawionym łby po-
ukręcał. I cóż teraz poczniemy?
Wrzący zapalczywością kapitan chciał natychmiast uderzyć na wichrzycieli, ale go po-
wstrzymywałem, tłumacząc, że wśród ciemności walka mogłaby wziąć zły obrót i łatwo który
z naszych mógłby lec od wystrzałów.
Podczas tej cichej rozmowy sternik, główny podżegacz buntu, wpadł w największą trwogę.
Wołał kilkakrotnie zaginionych towarzyszy, a gdy mu żaden nie odpowiadał, zaczął sobie z
rozpaczy wyrywać włosy, płakać i załamywać ręce.
Widząc, że już dłużej nie zdołam powstrzymać kapitana, poleciłem mu, aby w towarzy-
stwie podróżnego podpełznął ku sternikowi i z nim naprzód skończył. Wkrótce znajdowali się
obaj zaledwie o trzydzieści kroków od niego. Wśród ciszy nocnej, przerywanej tylko wyrze-
kaniami majtków, rozległy się dwa silne strzały. Od pierwszego legł sternik, podróżny zranił
drugiego z naczelników tak ciężko, że w godzinę pózniej ducha wyzionął.
Huk strzałów i jęk padających był hasłem ogólnego ataku. Wypadliśmy na przerażoną ha-
łastrę. Wśród ciemności przeciwnicy nie mogli rozpoznać naszej liczby, a echo, powiększając
siłę wrzasku wydanego przez nas, przeraziło ich zupełnie. Korzystając z przestrachu wichrzy-
cieli, nakazałem majtkowi, imieniem Robertson, aby zawezwał ich do poddania się na łaskę i
niełaskę.
 Tom Smith, krzyknÄ…Å‚ Robertson, poddaj siÄ™ natychmiast i zawezwij drugich, aby to
uczynili, bo w tej chwili grad kul was zasypie, nieszczęśliwi.
 Czy to ty, Robertsonie, zapytał Smith z trwogą.
107
 Ja, stary łotrze, twój kolega z duszą i ciałem, skrępowany, jak kołowrót kotwiczny. Ci
zacni panowie, bodaj im szatan łby poukręcał, trzymają mnie jak w kleszczach. Zaklinam
was, zbrodniarze, rzucajcie broń, bo za chwilę i tak ją będziecie musieli puścić, jak wam kule
pogruchotajÄ… czaszki!
Poklepałem po ramieniu Robertsona za tę dzielną przemowę i podałem mu flaszkę z ru-
mem, której wcale nie odepchnął.
 Komuż mamy się poddać, zapytał drżącym głosem Smith.
 Komu? I ten się pyta jeszcze, komu? Wytrzeszczże lepiej oczy, nietoperzu. Czyż nie wi-
dzisz pięćdziesięciu muszkieterów, których gubernator oddal pod dowództwo kapitana? Dalej
plackiem na ziemię! Sternik już poszedł do swego kmotra, lucyfera, Will Fry oddaje bluznier-
czą duszę w jego szpony, czy chcecie, żeby i wasze powędrowały do piekła, niegodziwcy?
 A czy nam darują życie, zagadnął inny.
 Cicho, na Boga, Atkinsie, zawrzeszczał Robertson. Nie odzywaj się ty przynajmniej,
sprawco wszystkiego złego. Jeżeliś przyczynił się do uwiedzenia tych biednych ludzi swym
bezbożnym językiem, to nie pozbawiajże ich życia przez dłuższe ociąganie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl