[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łach . Być może posiadał wenę pisarską, ale brakło mu metody. To tyle. A teraz, naturalnie,
musi pan już iść. Nasz wspólny wieczór się kończy. Jednak kto wie? Naturalnie. To nie ma
znaczenia. Co musi przyjść, przyjdzie.
Byłem więc wreszcie wolny, ale już po chwili jego szept gonił mnie po korytarzu.
 Nie musi się pan zachowywać ostrożnie, gdyby mnie pan potrzebował. Nie ma tu
dzieci ani chorych. %7Å‚yczÄ™ dobrego snu.
Postawiwszy lichtarz na stole, zamknÄ…wszy drzwi pokoju pana Champneysa i cichutko
przekręciwszy klucz w zamku, usiadłem na łóżku, żeby to wszystko przemyśleć. Ale łatwiej
chcieć, niż wykonać! Odczuwałem jedynie ulgę, że nareszcie jestem sam, a także, nakręcając
zegarek, niezadowolenie, że tyle jeszcze godzin dzieli mnie od świtu. Otworzyłem okno i
wyjrzałem na dwór. Ganek znajdował się poza zasięgiem mego wzroku. Słowiki pana
Blooma (jeżeli nie były tylko wytworem jego wyobrazni) przestały lamentować. Mgła, niby
mleczne jezioro, rozciągała się pod drzewami kasztana, bezgłośnie obłapiając ich gałęzie.
Cofnąłem się od okna. Zwiece kapały w przeciągu. Machinalnie otworzyłem jedną z
szuflad w komodzie pana Champneysa. Była zapełniona bielizną. Czy nie miał krewnych? 
zastanawiałem się  czy też pan Bloom odziedziczył po nim spuściznę? Te piżamy zadowo-
liłyby nawet arabskiego księcia: z bladoniebieskiego jedwabiu, ozdobione szkarłatnym mono-
gramem  S.S.C. . Byłem zapewne zbyt wybredny, ale pozostawiłem je w spokoju.
Na półeczce nad kominkiem stało kilka fotografii, jednak fotografie rodziny i przyjaciół
nie znanego i nieżyjącego człowieka nie są wesołymi kompanami. Wydawało mi się, że i na
nie pada cień śmierci, która zabrała pana Champneysa. Jedna z nich przedstawiała wysokiego,
ciemnowłosego młodzieńca w stroju tenisowym. Uśmiechał się. Miał nieco za długi nos i
rakietę pod pachą. Na ramce fotografii tkwiły przyklejone skrawki brązowej i żółtej wstąże-
czki. To drugi Champneys, zapewne brat. Stałem przez chwilę, przyglądając się fotografii,
jakbym oczekiwał, że spłynie na mnie natchnienie.
Nigdy niczyja gadanina nie zmęczyła mnie tak bardzo jak elokwencja pana Blooma.
Nawet wtedy, gdy pogrążony byłem w zadumie nad tą fotografią, napadło mnie ziewanie tak
gwałtowne, że aż przyprawiające o ból. Obróciłem się. W tej chwili pragnąłem jednego:
znalezć się w łazience. Ale pan Bloom nie wskazał mi drogi do niej, a gdybym sam próbował
ją odnalezć, mógłbym się wplątać w dalszą z nim rozmowę. Spotkanie się z kimkolwiek, już
po wymianie pożegnań, jest ambarasujące, ale z nim  za nic! Na wpół rozebrany, po bez-
skutecznym poszukiwaniu drugiego pudełka zapałek, położyłem się do łóżka i naciągnąłem
na siebie liliową kołdrę  ostatecznie sekretarz pana Blooma nie umarł pod nią  i
zdmuchnąłem świecę.
Musiałem natychmiast zapaść w sen, głęboki i chyba bez marzeń sennych, ale potem
zbudziłem się lekko, od razu, jak na jakiś wewnętrzny sygnał. Noc odchodziła, szarość przed-
świtu wpełzała przez okno, chłodne, wilgotne powietrze wypełniło pokój. Leżałem przez
chwilę nieruchomo, przyglądając się bacznie otoczeniu. Uprzytomniłem sobie, gdzie się znaj-
duję, a jednocześnie ogarnęło mnie uczucie, że coś tu jest absolutnie nie w porządku. Ale co?
Trudno to wrażenie przekazać, ale pewne cechy charakterystyczne pokoju, ścian, mebli
zdawały się występować bardziej intensywnie. To, co było i w nim groteskowe, stawało się
jeszcze bardziej groteskowe, a mniej realne. Rzeczy materialne rzadko głoszą swą własną
zniszczalność, przypisywaną im przez fizyków. Teraz zaś każdy przedmiot w pobliżu mówił
o własnym przemijaniu.
Nagle przeszył mnie zimny dreszcz, jakbym niespodzianie dotknął lodu. Pomyślałem 
i myśl ta nie dała się zwalczyć  że takim właśnie musiałby się wydać pokój pana Champ-
neysa człowiekowi czymś przerażonemu. Może to brzmi j niedorzecznie, ale tak było. Ja sam
nie bałem się wcale, jak dotychczas nie miałem czego, a jednak wszystko dookoła widziałem
przez pryzmat tego stanu świadomości, który choć całkowicie nie uzasadniony, trwał. Gdyby
mój umysł, że tak to określę, oparł się na świadectwie zmysłów, stałbym się bezbronny jak
ofiara narkotyku lub straszliwej zmory nocnej. Siedziałem, sztywny i zlodowaciały, ze wzro-
kiem wbitym w drzwi.
I wtedy usłyszałem gwar głosów, chaotyczny, stłumiony oddaleniem. W owej chwili,
przyznaję, oblał mnie zimny pot. Skradając się jak kot stanąłem na podłodze i włożyłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl