[ Pobierz całość w formacie PDF ]

marzeniach multimilionerem.
Przy budce zobaczył nagle zezowatego Franka, któremu wczoraj sprzedał parkę ra-
sowych gołębi. Zezowaty Franek był to osobnik około trzydziestki, dystyngowany i ele-
gancki. Można powiedzieć, mister ciuchowego światka. Wspaniałe sztylpy na wysokim
obcasie, spodnie wąziutkie, marynarka w szałową kratkę, koszula non-iron, w niebie-
skie paseczki, i najmodniejszy model kapelusza  jak grzybek z małym rondkiem,
ledwo trzymający się na czubku głowy. A przy tym mina światowca i spojrzenie księcia
Monaco. Jednym słowem, zezowaty Franek we własnej osobie.
 Szanowanie  przywitał go z daleka Filipek z należnym szacunkiem.
Zezowaty Franek ruchem leniwym uniósł dłoń do ronda kapelusza.
 SiÄ™ masz? Co u ciebie, Filipek?
 Po japońsku, ja-ko-ta-ko. A u pana, panie Franku?
219
 Obleci.
Filipek wiedział dobrze, że z Frankiem nie można zaczynać rozmowy bez wymie-
nienia grzeczności. Strzyknął więc przez zęby śliną i zapytał z należytą powagą:
 Napije się pan, panie Franiu? Może małe jasne? W taki upał nie zaszkodzi.
Zezowaty Franek czknÄ…Å‚ dystyngowanie.
 Dziękuje, coś mi dzisiaj na ś l e d z i o n e j siedzi.
 To może o r e n ż a d y?
Franek skrzywił się z niesmakiem.
 To dla dzieci.
 I w ogóle jak interesy?
Franek spojrzał na niego zezem, bo inaczej nie mógł, i nagle złapał go za sprzączkę
paska.
 Ty, sprzedałeś mi wczoraj chorego gołębia.
 Ja?  zdumiał się Filipek.  A niech mnie ręka boska.
 Ma zranionÄ… lotkÄ™.
220
 W imię Ojca i Syna. To jakieś optyczne nieporozumienie. Był zdrowy jak koń,
a latał jak orzeł.
 Nie czaruj, nie czaruj.
 %7łeby mi tak włosy na piętach wyrosły.
Zezowaty Franek machnął lekceważąco ręką.
 Niech stracę. Towar wzięty, nie będę l e k r a m o w a ł. Ale na drugi raz mnie
nie nabierzesz.
 Ja?  zawołał z oburzeniem znakomity handlowiec.  Nawet mi przez myśl nie
przeszło. Przecież pan wie, że ja to solidna firma.
Zezowaty Franio wyjął z kieszeni pilnik i spokojnie zaczął czyścić paznokcie.
 Co masz?  zapytał nie patrząc na malca.
 Paryskie szelki, pierwszorzędny gatunek ze znakiem jakości. Made in France.
 Pokaż.
Malec wyjął szelki z szeleszczącego opakowania. Rozwinął je i ruchem pełnym
godności podał Franiowi. Ten oszacował je jednym spojrzeniem.
 Daję pięć dych i ani grosza. Szelki już wychodzą z mody.
221
 Muka  wyszeptał Filipek.  Pięć dych to pan możesz dać w kościele na tacę.
 Sześćdziesiąt.
 Sto dwadzieścia.
 OsiemdziesiÄ…t.
 Sto dziesięć, ostatnie słowo.
 To zrób sobie z nich huśtawkę i odpływaj z prądem.
Filipek zaszeleścił w dłoniach nylonowym woreczkiem opakowania, jakby w ten
sposób chciał oszołomić kontrahenta, lecz ten nie zwracał już na niego uwagi. Wyjął ze
srebrnej papierośnicy papierosa i zapalił ostentacyjnie.
 Bez łaski  powiedział Filipek. W ten sposób zakończył rokowania. I nagle
przypomniał sobie o sprawie Cegiełki. Zagadnął więc niezwykle dyplomatycznie:
 Nie słyszał pan, panie Franiu, o jakimś wypadku samochodowym?
Zezowaty Franio zaciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ papierosem.
 Coś mówili, że wczoraj na Suskiej przejechali chłopca.
 Zgadza się. To mój kumpel z Grochowa. Pan orientuje się nieco w motoryzacji?
 Poniekąd  odparł tamten.
222
 To świetnie. Przy sposobności miałbym do pana prośbę. Gdyby pan coś w tej
sprawie słyszał, to proszę zapamiętać, że mnie to bardzo interesuje.
 Zrobione.
 Zwłaszcza kierowcy, panie Franiu. Pan się w tych sferach obraca.
 Mimochodem.
 O, właśnie. Przede wszystkim, gdyby pan coś słyszał o volkswagenie. Szarym,
panie Franiu.
 A co o volkswagenie?
 No, w ogóle, bo właśnie ten facet, który przejechał kumpla, leciał na volkswage-
nie.
 Dobry wóz  powiedział Franio w zamyśleniu.  Sto sześćdziesiąt kawałków
albo i więcej.
 W takim razie polecam się łaskawej pamięci  Filipek swoim zwyczajem
pstryknął palcami w daszek cyklistówki.  Szanowanie, panie Franiu. Pomyślnych in-
teresów i sto lat.
Zezowaty dżentelmen spojrzał za odchodzącym.
223
 Daję dziewięćdziesiąt!  zawołał.
Filipek wzruszył ramionami.
 Nie da rady, k a r k u l a c j a nie wytrzymuje.
5
Nie zrażony niepowodzeniami handlowymi, Filipek przeszedł jeszcze raz wzdłuż
straganów, a gdy znalazł się przy bramie, pomyślał, że warto by wstąpić do domu na
obiad. Nie można żyć samymi interesami. Minął Skaryszewską i skierował się w stronę
Berka Joselewicza.
Dzień był upalny. Z przymglonego nieba spływał na miasto żar. Przydrożne drzewa
rzucały na jezdnię plamy cienia. Powietrze zakrzepło w skwarze. Filipek zdjął cykli-
stówkę i wachlował się bez przerwy. Ogarniało go znużenie.
Ożywił się dopiero wtedy, gdy za rogiem ujrzał nagle samochód; nie zwykły samo-
chód, lecz szarego volkswagena.
224
Wóz stał przy krawężniku, a obok młody człowiek w irchowej kurteczce mocował
się z kołem. Widocznie chciał je zmienić.
Filipek okrążył z daleka samochód, jak gdyby bał się spłoszyć ten nieoczekiwa-
ny widok. Gdy znalazł się przy masce, zdumienie jego osiągnęło punkt kulminacyjny.
Na masce, z prawej strony, zauważył bowiem pokazne wgniecenie. Oszołomiony tym
odkryciem przymknął oczy. Momentalnie uprzytomnił sobie, że skoro facet zahaczył
Cegiełkę na rogu Walecznych skręcając w Suską, to właśnie uderzył go prawą burtą
samochodu.
Teraz przyjrzał się uważniej właścicielowi. Młody mężczyzna, tęgi, ociężały, na
pierwszy rzut oka wydał mu się uosobieniem niezaradności. Mimo piekielnego upa-
łu tkwił w irchowej kurteczce. Włosy miał zmierzwione, twarz zlaną potem, ubranie
zmięte, a wzrok błędny. %7łal było na niego patrzeć. Nie potrafił nawet założyć koła.
 Podejrzany  błysnęło w trzezwym umyśle chłopca.  Taka łamaga mogła w bia- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl