[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kohoutek o swym pradziadku myślał często. Nie pamiętał go wcale. My starzy kronikarze
tamtej epoki pamiętamy go świetnie. Emilian Kohoutek do końca swych dni wiódł
burzliwe i awanturnicze życie. Podróżował. Nie- ustannie powaśniony z domownikami,
przynajmniej raz w miesiącu defini- tywnie wyprowadzał się z domu. Gdy wracał 
jakby pragnąc podkreślić tymczasowość swego powrotu  zamieszkiwał zawsze w ostatniej,
nigdy nie opalanej izbie. Stało tam jedynie żelazne łóżko i olbrzymi dymion produ-
kowanego przezeń z wszelkich dostępnych owoców wina.
Do końca wierzył, że stara rzeznia pod jego zwierzchnictwem znów ru- szy pełną parą. Nie
godził się na sprzedaż niszczejących z wolna maszyn
54
masarskich. Nieustannie jezdził do Cieszyna z fantasmagorycznymi planami operacji
administracyjnych, które rzekomo doprowadzić miały do ponow- nego uruchomienia
masarni. Urzędnicy magistraccy przez szacunek dla sę- dziwego wieku, a także zapewne z
lęku przed jego popędliwością nie przy- pominali mu, iż masarnia była już przed wojną
ogromnie zadłużonym i praktycznie upadłym przedsiębiorstwem. Po każdej z
nieudanych wypraw
do powiatu wracał w sztok pijany.
Kohoutek zawsze bezwiednie wyobraża sobie, iż jego pradziadek był łu- dząco podobny do
doktora Oyermaha. Być może, były pomiędzy nimi pew-
ne podobieństwa duchowe. Natomiast pod względem fizycznym stary Ko- houtek był
zupełnym przeciwieństwem Oyermaha. Był to niski, drobny mężczyzna z niezwykle
charakterystycznym przedziałkiem i, rzec można, jeszcze bardziej charakterystycznym
wąsikiem. W czasie okupacji jego zdumiewające podobieństwo do dyktatora wielokrotnie
ułatwiało i zapewne ratowało mu życie. W starannej stylizacji na wąsy i fryzurę wodza naiwni
najezdzcy dostrzegali wyraz niekłamanego hołdu. Było zgoła przeciwnie. To mistrz
masarski Emilian Kohoutek uważał fqhrera za swego nędznego
naśladowcę i głównie z tego powodu gardził nim z całej duszy.
Umarł, tak jak żył  naruszając powszechnie panujące obyczaje. Umarł w samym środku
mroznej i śnieżnej zimy. Choć on sam był nikczemnego wzrostu i lichej postury, trumna,
w której go złożono, była masywna i cięż-
ka jak wszystko w tamtych czasach. Gdy tuż przed skręceniem konduktu z głównej alejki
cmentarnej w stronę otwartej mogiły, wyślizgnęła się z rąk niosących ją mężczyzn i z
łoskotem runęła na ziemię, nikt w gruncie rzeczy nie był zaskoczony, raczej oczekiwano, że
coś takiego się wydarzy, prawdę powiedziawszy wszyscy uczestnicy tłumnego pogrzebu po
cichu liczyli, że stary Kohoutek przed złożeniem do grobu da jeszcze znać o sobie. Ale nikt
nie przewidział rozmachu, z jakim miał to uczynić. Wraz z trumną runął bowiem na
ziemię syn nieboszczyka, Pan Naczelnik, dziadek Kohoutka. Upadł tak nieszczęśliwie, że
głową uderzył w przód trumny i ta ruszyła w dół po oblodzonych kamieniach. W gruncie
rzeczy, była to przepiękna pił- karska akcja. Po powietrznym pląsie syn, lecąc szczupakiem
tuż nad ziemią, trafił głową w trumnę, w której spoczywał jego ojciec i nadał jej
daleko- siężny lot. Osłupiali pogrzebnicy rozstępowali się przed sunącą pomiędzy ich
stopami trumną. Opowiadano pózniej, że nie tyle rozstępowali się, co pierzchali w
popłochu, trumna podskakując po oblodzonym bruku wyda- wała bowiem łoskot tak
przerazliwy, iż wszystkim się zdawało, że stary Kohoutek zmartwychwstał, ocknął się i z
właściwą sobie raptownością pró- buje wyjść na zewnątrz. I wszyscy spoglądali niemo, jak
upiorny wehikuł z coraz większą szybkością sunie w dół, wprost ku wolno wspinającej
się cmentarną alejką Helence Morcinkównie (trąbka).
Tak. Helenka Morcinkówna, która na początku stulecia jako druga wstą- piła na podium w
restauracji  Pod Jeleniem w Cieszynie i zagrała na trąb- ce, wlokła się na końcu pogrzebu.
Całe życie była śmiertelnie i nieszczęśli- wie zakochana w Emilianie. On nie dbał o jej
miłość, gardził nią i wyśmie- wał. Miewał inne kobiety  czego zresztą nigdy nie zwykł
ukrywać, nawet przed własną żoną, równie, a może bardziej jeszcze nieszczęśliwą niż He-
lenka. Myślała o nim przez całe życie. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by spotkać się z
kimś innym, choć on nigdy się z nią nie spotkał. Nigdy nie
55
przyszło jej do głowy, by porozmawiać z kimś innym, choć on nigdy z nią nie rozmawiał.
Nigdy nie pomyślała, że można by zatańczyć z kimś innym, choć on nigdy nie poprosił jej do
tańca. Nigdy nie pomyślała, że ktoś inny mógłby przyjść do jej samotnego domu, choć on
nigdy nie przyszedł. Cze- kała. I im dłużej czekała, tym bardziej wierzyła, że chwila
nadejdzie. Toteż teraz, gdy usłyszała łoskot i ujrzała sunącą ku sobie trumnę, nie miała wąt-
pliwości: jej ukochany, przekroczywszy próg tego świata, pojął wreszcie jej miłość i biegnie
ku niej. I Helenka Morcinkówna odrzuciła kostur, na któ- rym się opierała i rozchyliła
ramiona. Rozpędzona trumna podcięła jej chrome nogi, ona zaś runęła na wieko. Z całych
sił objęła drewnianą skrzy- nię, która pod jej ciężarem nabrała jeszcze większej prędkości,
przemknęła przez otwartą cmentarną bramę i wąską ścieżką jęła zjeżdżać w dół ku rze- ce.
Wyglądało to tak, jakby ruchem trumny istotnie kierowała czyjaś niewi- dzialna ręka albo
jakby sama Helenka niczym wytrawna bobsleistka wprawnie brała kolejne wiraże i
zakręty. W końcu nad urwistym brzegiem rzeki nastąpił finisz  nieboszczyk Kohoutek i jego
wreszcie szczęśliwa ko- bieta zjechali na zamarzniętą taflę, i trumna niczym łódz
nowożeńców długo jeszcze sunęła z biegiem rzeki. Zdawać się mogło, że Emilian
Kohoutek prawdziwie postanowił umknąć z grobu, zabrać Helenkę i na prymitywnej, zbitej z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl