[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Dałabym sobie świetnie radę sama. W czasie studiów skończyłam
kurs samoobrony i wiem, co robić w podobnych sytuacjach,
Kurs samoobrony. Jake poczuł się jak skończony głupek. Rzucił się jej
na ratunek niczym bohater tandetnych komiksów i nawet do głowy mu nie
przyszło, że być może Marisa wcale nie potrzebuje jego pomocy. A potem
zachował się tak, jakby to była jej wina, jakby sama szukała kłopotów.
Co gorsza, stracił panowanie nad sobą. Dwa razy tego wieczora.
Najwyższy czas, żeby spojrzał w oczy prawdzie. Marisa nie potrzebowała
opiekuna. Poczuł dziwną pustkę na tę myśl. Zawsze przecież go
potrzebowała.
Kim by był, do cholery, gdyby jej nie strzegł, nie chronił? Jaki sens
miałaby jego egzystencja? A może do tej pory karmił się złudzeniami?
Może nadszedł czas, kiedy przestała potrzebować jego przyjazni? I co
dalej? Jak teraz, będzie wyglądało jego życie?
- Przepraszam - powiedział, wkładając ręce do kieszeni. - Kiedy
zobaczyłem, że ten facet dobiera się do ciebie, ogarnął mnie szał.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
- Widziałem, że polazł za tobą. Wyczułem, co się święci. - W zaułku
było ciemno, ale Marisa dojrzała cień uśmiechu na twarzy Jake'a. - Chyba
trochę zbyt gwałtownie zareagowałem.
- Chyba - zgodziła się. - To miłe, że ciągle czujesz się w obowiązku
bronić mnie. Irytujące, ale miłe.
- Przepraszam za to, co powiedziałem. Nie chciałem, żeby tak to
zabrzmiało. Wiem, że nie jesteś taka jak twoja matka.
- Ja też wiem. Trochę trwało, zanim to zrozumiałam, ale wreszcie do
mnie dotarło, że jednak się różnimy.
- Pozwól przynajmniej odprowadzić się do domu.
- A co z tÄ… blondynkÄ…?
- Z jakÄ… blondynkÄ…?
Marisa odwróciła wzrok.
- Z tą, która ciągle przychodzi do baru. Będzie się zastanawiała,
dlaczego tak nagle zniknÄ…Å‚eÅ›.
Marisa była zazdrosna. Omal nie zaczął się śmiać, taką poczuł ulgę.
To by znaczyło, że zatańczyła z tym pijanym palantem tylko dlatego, żeby
i on poczuł się chociaż przez chwilę zazdrosny. Rzeczywiście ogarnęła go
wściekłość, kiedy zobaczył ją na parkiecie w ramionach tamtego. Nikt nie
miał prawa jej obejmować: tylko on.
- Nie martw siÄ™ o niÄ…. Zrozumie.
Szli zaułkiem w stronę ulicy.
- Nigdy się nie kłóciliśmy, a tu dwie awantury jednego wieczoru -
podsumowała Marisa.
- Masz rację, nigdy się nie kłóciliśmy. - Wziął ją za rękę.
Mocno ścisnęła jego dłoń. Jej skóra była gładka i ciepła. Jake słyszał,
że można się podniecić w złości, ale nigdy w to nie wierzył.
Aż do dzisiaj.
Gdyby Louis im nie przerwał, kiedy tulili się do siebie koło sceny, być
może nie zapanowałby nad sobą, Bóg wie, co by się stało. Pewnie
zaczęliby się kochać, tam w barze, tuż za sceną...
Oczywiście złamałby umowę. Wyraznie sobie powiedzieli, że będą
uprawiać seks tylko w czasie owulacji. Czekał, próbował nie zbliżać się do
Marisy, nie dotykać jej. Tęsknił za chwilą, kiedy będzie znowu mógł pójść
z nią do łóżka. Kochał się z nią kochać, jeśli tak można to ująć.
Sprawiało mu to ogromną radość, tak wielką, że zaczynał bać się
własnych reakcji. Nie przestawał myśleć o Marisie. Przychodziły mu do
głowy szalone pomysły: stały związek. %7łeby tak już zostało... Dwoje
przyjaciół, którzy sypiają ze sobą, kiedy przyjdzie im na to ochota, bez
żadnych zobowiązań. A ochotę odczuwali ostatnio oboje nader często...
Marisa i jej dziecko zasługiwali na coś więcej. Na kogoś lepszego niż
on.
- Muszę przyznać, że pięknie go załatwiłeś - powiedziała, przerywając
milczenie.
Jake skinął głową i mocniej ścisnął jej dłoń. Spojrzała na niego
pytająco. Zanim zastanowił się, co robi, oparł Marisę o najbliższą latarnię i
pocałował. Powinna go odepchnąć, dać mu w łeb za takie zachowanie, ale
nie zrobiła tego. Zatopiła palce w jego włosach i przyciągnęła go do siebie.
A potem jej dłonie jakby zaczęły żyć własnym życiem, pieściła
ramiona Jake'a, plecy, wsunęła je pod koszulę. Wtulił się w nią, chciał ją
mieć teraz nagą, wejść w nią, ale przecież nie tu, nie na ulicy.
Co on wyprawia? Co w niego wstąpiło? Oboje ocknęli się w tym
samym momencie i oderwali się od siebie, dysząc ciężko.
- To było... dość nieoczekiwane - sapnęła Marisa, poprawiając
spódnicę.
Jake odchrzÄ…knÄ…Å‚.
- Omal nie złamaliśmy zasad.
- Zauważyłam. - Unikała jego spojrzenia, rozglądając się nerwowo po
pustym zaułku, jakby chciała się upewnić, że nikt ich nie widział. - Chyba
za dużo wypiłam.
Za dużo wypiła? Kiedy całowali się za sceną, nie zdążyła wypić
jeszcze ani jednego drinka. Dlaczego nie przyzna po prostu, że obojgu
zdarzył się moment słabości? Hamowane pożądanie znalazło wreszcie
ujście. A może nie chciała przyznać, że go pragnie?
Trwały związek? Skąd mu przychodzą do głowy takie bzdury? Nie
miał ochoty na żaden trwały związek z kimkolwiek.
- Muszę wracać do domu - oświadczyła Marisa.
- OdprowadzÄ™ ciÄ™.
Zawahała się.
- Lepiej nie.
- Nie bój się, nie wejdę na górę. Odprowadzę cię pod dom i znikam.
Na ludnej ulicy chyba nic nam grozi?
Obok nich przemknął wóz policyjny na syrenie.
- Powinnam chyba powiedzieć Lucy i Julii, że wychodzę.
- Wrócę i powiem im, że odprowadziłem cię do domu. - Wyciągnął
dłoń. - Chodzmy.
Chwilę się wahała, w końcu podała mu dłoń i ruszyli przed siebie.
- Jake... - szepnęła Marisa. - To nie był alkohol.
Mocniej ścisnął jej dłoń, mocniej zabiło mu serce.
- Wiem.
Ulicą przemknął wóz straży pożarnej, zaraz za nim karetka na sygnale.
- Coś się stało - powiedziała Marisa i jakby na potwierdzenie jej słów
obok przejechał kolejny radiowóz policyjny.
Jake wyciągnął szyję, żeby zobaczyć coś ponad tłumem cisnącym się
na chodniku. Wszystkie wozy zatrzymały się tuż obok...
Nie, to niemożliwe.
- Mariso, to...
Ale Marisa nie słuchała. Wyrwała się Jake'owi i zaczęła przeciskać
przez zbitą gromadę gapiów zebranych przed jej domem.
W ciemne niebo unosił się szary obłok dymu.
Mogło skończyć się znacznie gorzej.
Wszyscy byli co do tego zgodni.
Marisa siedziała w radiowozie i obserwowała strażaków zwijających
swój sprzęt. Aatwo tak powiedzieć, kiedy omal nie straciło się własnego
domu i zródła utrzymania.
- Pani Donato?
Podniosła głowę i zobaczyła Annie, córkę pana Kloppmana. Jego
samego zabrała karetka wkrótce po pojawieniu się Marisy i Jake'a. Całe
piętro budynku spaliło się w pożarze.
Annie łzy spływały po policzkach.
- Tak mi przykro, pani Donato.
- Z ojcem wszystko w porzÄ…dku?
Annie skinęła głową i otarta łzy.
- Ma kilka oparzeń drugiego stopnia, nawdychał się dymu, ale poza
tym nic mu się nie stało.
- Całe szczęście. - Marisa potarła oczy.
Piekły ją ze zmęczenia i od dymu. Miała ochotę zakryć się kołdrą po
czubek głowy i zapaść w sen, ale nie miała już ani kołdry, ani łóżka. Nie
miała nawet ubrania na zmianę, nie miała szczoteczki do zębów. Nie miała
nic.
- To wszystko moja wina. - Z oczu Annie znowu popłynęły łzy. -
Wiedziałam, że z nim jest niedobrze, ale chciał być niezależny. Nie
mogłam oddać go do domu opieki. Czuł się szczęśliwy w swoim
mieszkaniu.
- Wyjaśnił, dlaczego to zrobił?
- Mówił od rzeczy. Coś o jakiejś obcej dziewczynie. Nie chciała
powiedzieć, kim jest, więc uznał, że to kosmitka albo szpieg czy ktoś taki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl