[ Pobierz całość w formacie PDF ]

seniora. Raz po raz trzaskał bicz. Z tyłu dobiegały przekleństwa Charlesa, usiłującego
popchnąć powóz.
Nie trzeba było jej tłumaczyć, że utknęli w błocie. Ace zatrzymał powóz poniżej
wzniesienia, ze zbocza spływała woda i na drodze powstało błoto, które skutecznie unie-
ruchomiło pojazd.
- Nie dam rady! - zawołał Charles. Zobaczyła przez szybę jego głowę, gdy pod-
chodził do ojca. - Dołóż im solidnie, przecież muszą nas wyciągnąć z tego bagna! - wy-
krzyknął. - Może jeśli Delia wysiądzie, będzie im lżej?
- Okładam, ile wlezie, konie próbują, ale nie mają siły - odparł burmistrz. - Moim
zdaniem, Delia nie czyni żadnej różnicy. Musimy zostawić powóz i pojechać dalej
wierzchem.
Charles popatrzył na ojca, potem na Delię.
- Chodz tu - powiedział, otwierając drzwiczki powozu. Bezceremonialnie wycią-
gnął ją na zewnątrz, nie przejmując się tym, że ledwie może ustać na nogach. - Resztę
drogi przejedziesz konno.
Delia wyprostowała się, a na twarzy wykwitł jej złośliwy uśmiech. Nie dbała o to,
że Charles może znów ją uderzyć. Ujął ją pod brodę, tak że ich twarze znalazły się bar-
dzo blisko siebie.
- Delio Keller, jak tylko dojedziemy do Meksyku, zapłacisz za każdą zuchwałość -
wycedził. - Pożałujesz dnia, w którym się urodziłaś.
Nie zamierzała pozwolić się zastraszyć.
- Może i tak, ale najpierw musimy tam dotrzeć. A skoro mam jechać konno, to
trzeba mnie rozwiązać.
To było bezdyskusyjne. Rozciął jej więzy na nogach, więc podała mu z kolei ręce,
ale on pokręcił głową i wskazał swojego gniadosza.
R
L
T
- Pojadę na klaczy, Delio, więc wybij sobie z głowy myśl o ucieczce.
- A ja na czym? - zapytał poirytowany burmistrz.
- Przykro mi, ojcze, ale musisz dosiąść jednego z koni zaprzęgowych. Masz tu nóż.
- Podał mu narzędzie. - Przytnij uprząż tak, żeby mieć wodze.
- Oszalałeś! - Ladley senior wpadł w gniew. - Klacz pełnej krwi wytrzyma po-
dwójne obciążenie. Pojadę na gniadoszu.
- Klacz nie może nieść dwóch osób. Jest zbyt płochliwa. Poza tym jestem cięższy
niż zwykle.
Dla zaakcentowania wagi tego ostatniego argumentu Charles sięgnął do ciężkiego
jutowego worka i zaczął przekładać sobie do kieszeni garście złotych monet. Gdy skoń-
czył, zawiązał worek z resztą złota i przytroczył go do siodła Zephyr. - To tylko część
twojego spadku, którą Dawson mi wypłacił - zwrócił się do Delii. - Resztę każę przelać
razem z pieniędzmi, które uzyska ze sprzedaży domu. Najwyższa pora ruszać. Prawdo-
podobnie zorganizowano już pościg.
- Jeśli tchórzysz, to zostaw Delię - odezwał się burmistrz. - Gdy ją odzyskają, prze-
staną nas ścigać.
- Przykro mi, ojcze. Zbyt wiele trudu sobie zadałem, żeby teraz zrezygnować z De-
lii, a zwłaszcza z jej pieniędzy - odparł Charles. - Wybieraj: jedziesz na jednym z koni
zaprzęgowych albo zostajesz i czekasz na Tuckera.
Delia przyglądała się z niedowierzaniem, jak Charles mierzy zimnym wzrokiem
ojca.
- Powinienem był zostawić cię w saloonie razem z twoją trzepniętą matką -
stwierdził Ladley senior. - Masz tak samo nie po kolei w głowie jak ona. Bierz dziew-
czynę i jedz. Nie zamierzam tutaj zostać, ale nie chcę być częścią twojego chorego planu.
Charles wsadził Delię na gniadosza. Siodło było zimne i wilgotne, wyraznie czuła
to przez pończochy. Ujął wodze ogiera, a potem wsiadł na Zephyr. Gdy odjeżdżali, Delia
zobaczyła jeszcze, że burmistrz odciął jednego konia z uprzęży i usiłuje go dosiąść na
oklep.
Przez jakąś godzinę Delia i Charles kłusowali w dojmującym zimnie i niemal cał-
kowitej ciszy, przerywanej tylko plaskającym odgłosem końskich kopyt, rozpryskują-
R
L
T
cych błoto, i niekiedy krótkim zaśpiewem ptaka. Delia wytężała słuch, ale oznak pościgu
nie było.
Mogło to znaczyć, że Jude jest zbyt daleko, by jej pomóc. Wiedziała jednak, że po
drodze muszą zrobić postój, aby kupić żywność, miała więc nadzieję, że wtedy uda jej
się uciec lub ubłagać kogoś o pomoc. Do Meksyku wciąż było daleko.
- Do miast wjeżdżać nie będziemy - zapowiedział Charles, jakby czytał w jej my-
ślach. Oczy gorączkowo mu lśniły. - Kiedy zgłodniejemy, zwiążę cię i pójdę kupić coś
do jedzenia. Stąd aż po Rio Grande mieszkają tylko biedni Meksykanie, więc każde kilka
centów ich ucieszy.
Nie była przekonana, czy jej pieniądze mają w tej chwili jakiekolwiek znaczenie.
- A co z resztą komitetu? - spytała. - Nie wydajesz się szczególnie przejęty losem
tych ludzi. Nie obawiasz się, że Dawson jednak nie wyśle reszty sumy do Meksyku?
Mogą też cię obciążyć przed policją stanową albo na własną rękę udać się w pościg, aby
odzyskać pieniądze.
- Jeśli mają choć trochę rozumu, to szybko znikną bez śladu, moja droga pani Lad-
ley.
Jeszcze nie jestem twoją żoną i nigdy nie będę miała ochotę wykrzyczeć mu w
twarz, ale brakowało jej siły, a poza tym nie wydawało się to rozsądne.
Skupiła więc uwagę na ściskaniu kolanami końskich boków.
- Niedługo powinniśmy dotrzeć do Guadalupe - oznajmił Charles jakiś czas po
tym, gdy objechali łukiem Fredericksburg. Mogło się wydawać w tej chwili, że są parą
przyjaciół, odbywającą przejażdżkę. - Miejmy nadzieję, że tam jest most, bo inaczej
trzeba będzie przepłynąć rzekę.
Rzeczywiście, za następnym zakrętem ukazała się przed nimi wstęga Guadalupe.
Niestety, po moście pozostało tylko wspomnienie: przegniłe resztki przyczółków po obu
stronach. Wezbrana po deszczu, wartka rzeka zniosła przeprawę, i to nie dalej jak ostat-
niej nocy.
Charles wzruszył ramionami i z beztroską człowieka niespełna rozumu oświadczył:
- Chyba nie możemy zmoknąć jeszcze bardziej, jeśli trochę popływamy, prawda,
kochanie?
R
L
T
Delia popatrzyła na niego zdumiona w najwyższym stopniu. Nawet szaleniec nie
mógł wyobrażać sobie, że uda się pokonać wezbraną rzekę. Właśnie minęły ich niesione
wartkim nurtem resztki pomostu, do którego przybijał prom.
- Konie nie przepłyną - zwróciła mu uwagę, starając się, by jej głos brzmiał spo-
kojnie i rzeczowo. - Jeśli przycupniemy w pobliskim miasteczku i poczekamy, to woda
opadnie. Może to potrwać dzień a nawet krócej. Zobaczymy.
- Nie możemy czekać, Delio. On się zbliża. Natężyła słuch, ale dolatywał ją jedy-
nie szum wzburzonej wody. Czyżby Charles miał majaki? Nagle sama też coś usłyszała,
początkowo w oddali. Odgłos wydawał się tak nikły, jakby był wytworem wyobrazni.
Stopniowo jednak nabierał mocy i w końcu nie było już wątpliwości. To był tętent koń-
skich kopyt.
- Dalej! - krzyknÄ…Å‚ przerazliwie Charles, gdy oboje zobaczyli znajomego wierz-
chowca. W siodle siedział Jude. - Musimy natychmiast się przeprawić!
- Nie! - wykrzyknęła Delia, rozpaczliwie próbując wyrwać mu wodze z ręki. - Te-
go nie przeżyjemy! Nie chcę utonąć! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ssaver.htw.pl